Po zwiedzeniu imprezowego, studenckiego miasteczka jakim jest Flagstaff, postanowilysmy zobaczyc najwyzszy szczyt Arizony - San Francisco. Oczywiscie jak zwykle okazalo sie, ze nic tam nie dojezdza, bo przeciez wszyscy (oprocz nas) maja samochody...:)
Najpierw przeszlysmy sie kawalek od Flagstaffu na spacerek, a nastepnie zaczelysmy lapac jedyny zawsze dostepny transport, czyli stopa. W koncu zatrzymalo sie dwoch sympatycznych facetow, ktorzy nawet zboczyli ze swojej trasy, bysmy dojechaly na mce :)
I tu niespodzianka - jest duuuuzo zimniej niz we Flagstaffie, gdyby nie sympatyczny ranger, ktory dal nam koc, to jadac kolejka linowa na szczyt, zamarzlybysmy na bank. Gdy zjechalysmy n dol, okazalo sie, ze czeka na nas z goraca czekolada i jesczze oferuje podwiezienie z powrotem do Flagstafffu, jesli poczekamy chwiel az skonczy zmiane. Trzeba przyznac, ze spadl nam z nieba, bo bylo juz dosc pozno i z San Francisco juz raczej nie odjezdzalby juz zaden samochod...